Był już późny, listopadowy wieczór, gdy Ir zmęczony całym dniem pracy, wracał do domu. Szedł jak zwykle tą samą ścieżką. Znał ją tak doskonale, każdy zakręt, uskok. Po każdym deszczu wiedział już wcześniej, w którym miejscu pozostaną kałuże i które z nich pozostaną najdłużej. Tego wieczoru spadł pierwszy śnieg. Lubił patrzeć na te śniegowe płatki, które choć były do siebie tak bardzo podobne, to jednak niepowtarzalne, piękne i kruche. Jaka ręka, myślał, tworzy tak cudowne wzory, jaki umysł jest w stanie zapamiętać miliardy niepowtarzalnych matryc, w których zostało odciśnięte te wirujące, zimne piękno. Przez mgłę białego puchu widział już kontury swojego małego domku. Jego białe ściany i ciemne, wiejące chłodem okna. Po zjedzeniu kolacji rozpalił ogień w kominku, ale jego przyjemne ciepło, tego wieczoru wydawało mu się jakieś sztuczne. Ir, pomimo że prowadził samotne życie, był szczęśliwy. Szczęśliwy na swój niepowtarzalny sposób. Szukał szczęścia tam, gdzie inni go nie zauważali, a swoją radość czerpał z prostoty życia. Chociaż wiedział, że tak do końca to niemożliwe, próbował odizolować się od zewnętrznego świata martwych złudzeń. Ciągłych dążeń do przeidealizowanej doskonałości, w której najwyższą wartością był szeleszczący papierek. Miał własny dom, dobrą pracę, w której był lubiany przez kolegów, przyjaciół, więc czy wolno mu było oczekiwać czegoś więcej. Jednak, co raz częściej zdarzały się chwile, gdy to wszystko wydawało się niewystarczające. Nawet ten płomień w kominku zdawał się być tylko atrapą, a jego ciepło rozżarzonym nerwem, drgającym gdzieś na samym dnie jego splątanej przeszłości. Dorzucił drewna do przygasającego płomienia. Pomimo późnej pory, nie chciało mu się spać. Zresztą, pomyślał, jutro żadnych odwiedzin, wizyt, pełna swoboda. Uśmiechnął się na samą myśl o dłuższym wylegiwaniu w łóżku, choć i tak wiedział, że nie będzie spał długo. Jego zdaniem szkoda było czasu na sen, gdy za oknem dzieje się tyle ciekawych rzeczy. Rzeczywistość była jednak bardziej szara, za oknem ciągle sypał śnieg i nic nie wskazywało na to, że tak szybko przestanie.
Dzień za dniem wlókł się leniwie, mijały kolejne, zimowe wieczory. Przyroda, świszcząc spod białej, puchowej kołdry, spała kamiennym snem.
Trudno jest odchodzić z miejsca, gdzie pozostawiło się tyle wspomnień, więc Ena ze łzą w oku żegnała swoich przyjaciół. Przeprowadzała się do innej miejscowości, mniejszej, ale za to położonej w malowniczej okolicy. Otrzymała atrakcyjną propozycję pracy, o której zawsze marzyła, mieszkanie, umeblowane wcześniej według jej własnego gustu. Poza tym zawsze marzyła, aby spróbować żyć inaczej, według własnego ja budować od podstaw własną rzeczywistość.
Pierwsze dni wiosny roztopiły na ulicach błyszczące kałuże. Były to ostatnie nieme gesty, odchodzącej w zapomnienie zimy. Taksówka, w której Ena żegnała swoje miasto, melancholijnym sykiem rozbryzgiwała ostatnie skrawki wspomnień. Nie zabierała ze sobą wielu rzeczy, bojąc się, że wraz z nimi może zabrać jakiś odłamek lustra, w którym potem miałaby ochotę się przeglądać. Patrzyła na malejące w oddali, prostokątne rysy bloków, które wolno zamieniały się w bezkształtną masę. Zamknęła oczy, jakiś żal, za pozostawionym strzępem własnego życia, powtarzał wciąż te same pytanie – Czy nie popełniasz błędu? Czy zdobędę wszystko, gdy wszystko rzucę, cytowała w pamięci fragmenty swojego ulubionego poety, czy odzyskam bezmiar, straciwszy kąt?
Minęło sporo czasu nim zaaklimatyzowała się w nowym miejscu, przyzwyczaiła się do nowej pracy, poznała nowych ludzi. Nie żałuję swojej decyzji, myślała, patrząc na pachnący żywicą, pobliski las. Gdyby jeszcze… Od pewnego czasu jedna myśl zajmowała w jej umyśle, co raz więcej miejsca. Idąc, czy wracając z pracy polną ścieżką, spotykała na niej mężczyznę, w którego oczach widziała spokój, harmonię, życzliwość i czającą się w kącikach oczu, samotność. Tyle razy próbowała się odezwać, ale gdy już miała wykrztusić z siebie jakieś, choć najprostsze słowo, coś łapało ją za gardło. Nie wiedziała wtedy, że były to dłonie przeszłości, które zaciskały się bolesnym wspomnieniem.
Minęły trzy lata, wspominała, kiedy tu przyjechałam i ciągle o nim myślę, nie mogąc zdobyć się na nic więcej, prócz przyjaznego spojrzenia, czy uśmiechu.
Było ciepłe, sierpniowe popołudnie, na niebie zaczęły gromadzić się co raz ciemniejsze chmury. Minęły trzy lata, rozmyślał Ir, idąc w przeciwnym kierunku niż Ena, kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłem. Pragnę każdego dnia, aby się do niej odezwać, ale dlaczego nie potrafię? Na to pytanie Ir nie potrafił sobie odpowiedzieć. Chodził tą ścieżką nawet podczas swojego urlopu, tylko po to, żeby ją zobaczyć. Dziwił go fakt, że przez te trzy lata, Ena pojawiała się na niej każdego dnia. Nie podejrzewał nawet, że i ona spędzała swój urlop, przychodząc tu tylko po to, aby choć przez chwilę na niego popatrzeć.
Nie wiedzieli oboje, że od pewnego czasu Ktoś ich obserwuje z góry. Ktoś, kto już dłużej nie potrafił patrzeć na ich cierpienie i postanowił pchnąć ich ku sobie.
Gdy dochodzili do starej wierzby, z nieba zaczęły spadać pierwsze, ciepłe krople, które po chwili zamieniły się w ulewny deszcz. Oboje nie wiedzieli jak to się mogło stać, że przed wyjściem nie zabrali ze sobą parasoli. Ir pierwszy schował się pod przyjazne ramiona płaczącego drzewa. Ena miała taki sam zamiar, ale teraz, gdy widziała jego, jak chował się w gęste konary, zawstydziła się i chciała iść dalej. Bóg w tym momencie już nie wytrzymał, krzyknął ze złości i na ziemię spadło niebieskie echo jego słów, które pchnęło ją strachem pod rozłożystą wierzbę. Nigdy nie byli tak blisko siebie jak teraz. Ich oczy biegały po ociekających deszczem gałęziach, by wreszcie znieruchomieć wzajemnym spojrzeniem. Nie wiadomo jak długo jeszcze staliby w milczeniu, gdyby nie Ręka, która rozświetliła niebo, jeszcze potężniejszym hukiem. Jej serce zadrżało, z piersi wyrwało się westchnienie, tłumionego przez tyle lat pragnienia. Teraz już oboje nie potrafili opanować swojego uczucia, ich ramiona splotły się ogniem z kominka i pragnieniem innego życia.
Przestało padać, niebo uśmiechnęło się jasnym słońcem, zadowolone
z dobrze wykonanego zadania. Pod starą wierzbą padał ciągle deszcz, deszcz szczęścia, który przecież mógł spaść o całe trzy lata wcześniej.
———————————————————————————–
Słońce zatopiło się w morskich falach, przycichł wiatr, może przestraszył się nadejścia chłodnego zmroku. Zostaliśmy zupełnie sami, pomyślałem, chociaż nie, jest przecież niebo, które na granatowym aksamicie wysypuje z godzin minionego dnia, srebrne paciorki wspomnień. Piękna bajka, przerwała krótką ciszę, przytul mnie mocniej, dodała, zrobiło się chłodno. Spójrz na niebo, jest na nim tyle wolnego miejsca, powiedziałem, tuląc ją w swoje ramiona. Wyszyjmy na nim, srebrną nicią marzeń, swoją malutką gwiazdkę nadziei. Co ty na to, spytałem? Patrząc w górę, uśmiechnęła się, jej oczy błyszczały blaskiem większym niż ten, który rozpostarł się na czarnym płaszczu nocy. Spojrzała na mnie chłodno, chcąc przypomnieć mi, że to nasze ostatnie spotkanie, ale spod tego udawanego chłodu, patrzył na mnie ciepły księżyc, który odbił się w zwierciadle jej prawdziwego wnętrza. Chyba odgadła moje myśli, na jej twarz powrócił znowu ciepły uśmiech. Jesteś niesamowity, wyszeptała, jak odnajdziemy naszą gwiazdę, spójrz ile myśli splątanych tam błądzi, ile niespełnionych marzeń. Nasza gwiazda będzie świecić najjaśniej, odpowiedziałem, ale jakby na przekór moim słowom, niebo zaczęły pokrywać nasiąknięte deszczem chmury. Moja dusza zagrała akordem cierpienia, ze strun smutku popłynęły przeźroczyste nuty cierpienia. Odwróciłem głowę. Złoty książę nocy otulał się ołowianą szatą, deszcz wisiał w powietrzu. Dobry Boże, pomyślałem, jeżeli istniejesz, jeżeli jesteś wśród tych rozsypanych paciorków różańca, musisz widzieć jak bardzo cierpimy, daj nam jakiś znak, abyśmy wiedzieli, że nie jesteśmy sami. Musimy już iść, szepnęła, zanosi się na burzę. Rzeczywiście, od strony morza napływały kolejne, złowrogie chmury rozstania.
Wolnym krokiem wracaliśmy w stronę, tam gdzie wszystko się zaczęło, ale nie po to, aby zacząć wszystko od nowa, ale po to, aby wszystko skończyć. Krew napływała smutkiem do rozżalonego serca i chyba nikt, w tej chwili, nie potrafił nas zrozumieć. Księżyc spojrzał ostatni raz z za chmur, nam zbrakło łez, ale on zapłakał.
Skąd wiedziałeś, że będzie padać, spytała, dotykając mojej dłoni. Nie wiedziałem, odparłem, z radością ściskając jej dłoń…